Страницы: -
1 -
2 -
3 -
4 -
5 -
6 -
7 -
8 -
9 -
10 -
11 -
12 -
13 -
14 -
15 -
16 -
17 -
18 -
19 -
20 -
21 -
22 -
23 -
24 -
25 -
26 -
27 -
28 -
29 -
30 -
31 -
32 -
33 -
34 -
35 -
36 -
37 -
38 -
39 -
40 -
41 -
42 -
43 -
44 -
lska wioska spotkal sie uboga,
Jezeli trafil w polskich zamkow sciany,
Wioska i zamek wnet z ziemia zrownany
I car ruiny ich zasypal - droga.
Drog tych nie dojrzec w polu miedzy sniegi,
Ale srod puszczy dosledzi je oko:
Proste i dlugie na polnoc sie wloka,
Swieca sie w lesie, jak w skalach rzek biegi.
I po tych drogach ktoz jezdzi? - Tu cwalem
Konnica wali przyproszona sniegiem,
A stamtad czarnym piechota szeregiem
Miedzy dzial, wozow i kibitek walem.
Te pulki podlug carskiego ukazu
Ciagna ze wschodu, by walczyc z polnoca;
Tamte z polnocy ida do Kaukazu;
Zaden z nich nie wie, gdzie idzie i po co;
Zaden nie pyta. Tu widzisz Mogola
Z nabrzmialym licem, malym, krzywym okiem;
A tam chlop biedny z litewskiego siola,
Wybladly, teskny, idzie chorym krokiem.
Tu blyszcza strzelby angielskie, tam luki
I zmarzla niosa cieciwe Kalmuki.
Ich oficery? - Tu Niemiec w karecie,
Nucac Szyllera piesn sentymentalna,
Wali spotkanych zolnierzy po grzbiecie.
Tam Francuz gwizdzac w nos piesn liberalna,
Bledny filozof, karyjery szuka
I gada teraz z dowodzca Kalmuka,
Jak by najtaniej wojsku zywnosc kupic.
Coz, ze polowe wymorza tej zgrai,
Kasy polowe beda mogli zlupic,
I jesli zrecznie dzielo sie utai,
Minister wzniesie ich do wyzszej klasy,
A car da order za oszczednosc kasy.
A wtem kibitka leci - przednie straze
I dzial lawety, i chorych obozy
Pryskaja z drogi, kedy sie ukaze,
Nawet dowodzcow ustepuja wozy.
Leci kibitka; zandarm powoznika
Wali kulakiem, powoznik zolnierzy
Wali biczyskiem, wszystko z drogi zmyka,
Kto sie nie umknal, kibitka nan wbiezy.
Gdzie? - Kto w niej jedzie? - Nikt nie smie zapytac.
Zandarm tam jechal, pedzi do stolicy,
Zapewne cesarz kazat kogos schwytac.
"Moze ten zandarm jedzie z zagranicy? -
Mowi jeneral. - Kto wie, kogo zlowil:
Moze krol pruski, francuski lub saski,
Lub inny Niemiec wypadl z cara laski,
I car go w turmie zamknac postanowil;
Moze wazniejsza pochwycona glowa,
Moze samego wioza Jermolowa.
Kto wie! ten wiezien, chociaz w slomie siedzi,
Jak dziko patrzy! jaki to wzrok dumy:
Wielka osoba; za nim wozow tlumy:
To pewnie orszak nadwornej gawiedzi;
A wszyscy, patrz no, jakie oczy smiale;
Myslilem, ze to pierwsze carstwa pany,
Ze jeneraly albo szambelany,
Patrz, oni wszyscy - to sa chlopcy male.
Co to ma znaczyc, gdzie ta zgraja leci?
Jakiegos krola podejrzane dzieci".
Tak z soba cicho dowodzcy gadali;
Kibitka prosto do stolicy wali.
PRZEDMIESCIA STOLICY
Z dala, juz z dala widno, ze stolica.
Po obu stronach wielkiej, pysznej drogi
Rzedy palacow. - Tu niby kaplica
Z kopula, z krzyzem; tam jak siana stogi
Posagi stoja pod sloma i sniegiem;
Owdzie, za kolumn korynckich szeregiem,
Gmach z plaskim dachem, palac letni, wloski,
Obok japonskie, mandarynskie kioski
Albo z klasycznych czasow Katarzyny
Swiezo malpione klasyczne ruiny.
Roznych porzadkow, roznych ksztaltow domy,
Jako zwierzeta z roznych koncow ziemi,
Za parkanami stoja zelaznenu,
W osobnych klatkach. - Jeden niewidomy:
Palac krajowej ich architektury,
Wymysl ich glowy, dziecko ich natury.
Jakze tych gmachow cudowna robota!
Tyle kamieni na kepach srod blota!
W Rzymie, by dzwignac teatr dla cezarow,
Musiano niegdys wylac rzeke zlota;
Na tym przedmiesciu podle slugi carow,
By swe rozkoszne zamtuzy dzwigneli,
Ocean naszej krwi i lez wyleli.
Zeby zwiezc glazy do tych obeliskow,
Ilez wymyslic trzeba bylo spiskow,
Ilu niewinnych wygnac albo zabic,
Ile ziem naszych okrasc i zagrabic;
Poki krwia Litwy, lzami Ukrainy
I zlotem Polski hojnie zakupiono
Wszystko, co maja Paryze, Londyny,
I po modnemu gmachy wystrojono,
Szampanem zmyto podlogi bufetow
I wydeptano krokiem menuetow.
Teraz tu pusto. - Dwor w miescie zimuje,
I dworskie muchy, ciagnace za wonia
Carskiego scierwa, za nim w miasto gonia.
Teraz w tych gmachach wiatr tylko tancuje;
Panowie w miescie, car w miescie. - Do miasta
Leci kibitka; zimno, sniezno bylo;
Z zegarow miejskich zagrzmiala dwunasta,
A slonce juz sie na zachod chylilo.
Niebios sklepienie otwarte szeroko,
Bez zadnej chmurki, czcze, ciche i czyste,
Bez zadnej barwy, blado przezroczyste,
Jako zmarzlego podroznika oko.
Przed nami miasto. - Nad miastem do gory
Wznosza sie dziwnie, jak podniebne grody,
Slupy i sciany, kruzganki i mury,
Jak babilonskie wiszace ogrody:
To dymy z dwiestu tysiecy kominow
Prosto i gesto kolumnami leca,
Te jak marmury kararyjskie swieca,
Tamte sie zarza iskrami rubinow;
W gorze wierzcholki zginaja i lacza,
Kreca w kruzganki i lukami placza,
I scian, i dachow maluja widziadla;
Jak owe miasto, co nagle powstanie
Ze srodziemnego czystych wod zwierciadla
Lub na libijskim wybuchnie tumanie,
I wabi oko podroznych z daleka,
I wiecznie stoi, i wiecznie ucieka.
Juz zdjeto lancuch, bramy otwieraja,
Trzesa, badaja, pytaja - wpuszczaja.
PETERSBURG
Za dawnych greckich i italskich czasow
Lud sie budowal pod przybytkiem Boga,
Nad zrodlem nimfy, posrod swietych lasow,
Albo na gorach chronil sie od wroga.
Tak zbudowano Ateny, Rzym, Sparte.
W wieku gotyckim pod wieza barona,
Gdzie byla cala okolic obrona,
Stawaly chaty do walow przyparte;
Albo pilnujac splawnej rzeki ciekow
Rosly powoli z postepami wiekow.
Wszystkie te miasta jakies bostwo wznioslo,
Jakis obronca lub jakies rzemioslo.
Ruskiej stolicy jakiez sa poczatki?
Skad sie zachcialo slawianskim tysiacom
Lezc w te ostatnie swoich dzierzaw katki
Wydarte swiezo morzu i Czuchoncom?
Tu grunt nie daje owocow ni chleba,
Wiatry przynosza tylko snieg i sloty;
Tu zbyt gorace lub zbyt zimne nieba,
Srogie i zmienne jak humor despoty.
Nie chcieli ludzie - blotne okolice
Car upodobal, i stawic rozkazal
Nie miasto ludziom, lecz sobie stolice:
Car tu wszechmocnosc woli swej pokazal. -
W glab cieklych piaskow i blotnych zatopow
Rozkazal wpedzic sto tysiecy palow
I wdeptac ciala stu tysiecy chlopow.
Potem na palach i cialach Moskalow
Grunt zalozywszy, inne pokolenia
Zaprzagl do taczek, do wozow, okretow,
Sprowadzac drzewa i sztuki kamienia
Z dalekich ladow i z morskich odmetow.
Przypomnial Paryz - wnet paryskie place
Kazal budowac. Widzial Amsterdamy -
Wnet wode wpuscil i porobil tamy.
Slyszal, ze w Rzymie sa wielkie palace -
Palace staja. Wenecka stolica,
Co wpol na ziemi, a do pasa w wodzie
Plywa jak piekna syrena-dziewica,
Uderza cara - i zaraz w swym grodzie
Porznal blotniste kanalami pole,
Zawiesil mosty i puscil gondole.
Ma Wenecyja, Paryz, Londyn drugi,
Procz ich pieknosci, poloru, zeglugi.
U architektow slawne jest przyslowie,
Ze ludzi reka byl Rzym budowany,
A Wenecyja stawili bogowie;
Ale kto widzial Petersburg, ten powie,
Ze budowaly go chyba szatany.
Ulice wszystkie ku rzece pobiegly:
Szerokie, dlugie, jak wawozy w gorach.
Domy ogromne: tu glazy, tam cegly,
Marmur na glinie, glina na marmurach;
A wszystkie rowne i dachy, i sciany,
Jak korpus wojska na nowo ubrany.
Na domach pelno tablic i napisow;
Srod pism tak roznych, jezykow tak wielu,
Wzrok, ucho bladzi jak w wiezy Babelu.
Napis: "Tu mieszka Achmet, Chan Kirgisow,
Rzadzacy polskich spraw departamentem,
Senator". - Napis: "Tu monsieur Zoko
Lekcyje daje paryskim akcentem,
Jest kuchta dworskim, wodczanym poborca,
Basem w orkiestrze, przy tym szkol dozorca"
Napis: "Tu mieszka Wloch Piacere Gioco.
Robil dla frejlin carskich salcesony,
Teraz panienski pensyjon otwiera".
Napis: "Mieszkanie pastora Dienera,
Wielu orderow carskich kawalera.
Dzis ma kazanie, wyklada z ambony,
Ze car jest papiez z Bozego ramienia,
Pan samowladny wiary i sumnienia.
I wzywa przy tym braci kalwinistow,
Socynijanow i anabaptystow,
Aby jak kaze imperator ruski
I jego wierny alijant krol pruski,
Przyjawszy nowa wiare i sumnienie,
Wszyscy sie zeszli w jedno zgromadzenie"
Napis: "Tu stroje damskie" - dalej: "Nuty";
Tam robia: "Dzieciom zabawki" - tam: "Knuty".
W ulicach kocze, karety, landary;
Mimo ogromu i bystrego lotu
Na lyzwach blysna, znikna bez loskotu,
Jak w panorama czarodziejskie mary.
Na kozlach koczow angielskich brodaty
Siedzi woznica; szron mu okryl szaty,
Brode i wasy, i brwi; biczem wali;
Przodem na koniach leca chlopcy mali
W kozuchach, istne dzieci Boreasza;
Swiszcza piskliwie i gmin sie rozprasza,
Pierzcha przed koczem saneczek gromada,
Jak przed okretem bialych kaczek stada.
Tu ludzie biega, kazdego mroz goni,
Zaden nie stanie, nie patrzy, nie gada;
Kazdego oczy zmruzone, twarz blada,
Kazdy trze rece i zebami dzwoni,
I z ust kazdego wyzioniona para
Wychodzi slupem, prosta, dluga, szara.
Widzac te dymem buchajace gminy,
Myslisz, ze chodza po miescie kominy.
Po bokach gminnej cisnacej sie trzody
Ciagna powaznie dwa ogromne rzedy,
Jak procesy j e w koscielne obrzedy
Lub jak nadbrzezne bystrej rzeki lody.
I gdziez ta zgraja wlecze sie powoli,
Na mroz nieczula jak trzoda soboli? -
Przechadzka modna jest o tej godzinie;
Zimno i wietrzno, ale ktoz dba o to,
Wszak cesarz tedy zwykl chodzic piechoto,
I cesarzowa, i dworu mistrzynie.
Ida marszalki, damy, urzedniki,
W rownych abcugach: pierwszy, drugi, czwarty,
Jako rzucane z rak szulera karty,
Krole, wyzniki, damy i nizniki,
Starki i miodki, czarne i czerwone,
Padaja na te i na owa strone,
Po obu stronach wspanialej ulicy,
Po mostkach lsnacym wyslanych granitem.
A naprzod ida dworscy urzednicy:
Ten w futrze cieplem, lecz na wpol odkrylem,
Aby widziano jego krzyzow cztery;
Zmarznie, lecz wszystkim pokaze ordery;
Wynioslym okiem rownych sobie szuka
I, gruby, pelznie wolnym chodem zuka.
Dalej gwardyjskie modniejsze mlokosy,
Proste i cienkie jak ruchome piki,
W pol ciala tego zwiazane jak osy.
Dalej z pochylym karkiem czynowniki,
Spode lba patrza, komu sie poklonic,
Kogo nadeptac, a od kogo stronic;
A kazdy gietki, we dwoje skurczony,
Tulac sie pelzna jako skorpijony.
Posrodku damy jako pstre motyle,
Tak rozne plaszcze, kapeluszow tyle;
Kazda w paryskim swieci sie stroiku
I nozka miga w futrzanym trzewiku;
Biale jak sniegi, rumiane jak raki. -
Wtem dwor odjezdza; stanely orszaki.
Podbiegly wozy, ciagnace jak statki
Obok plywaczow w glebokiej kapieli.
Juz pierwsi w wozy wsiedli i znikneli;
Za nimi pierzchly piechotne ostatki.
Niejeden kaszlem suchotniczym steknie,
A przeciez mowi: "Jak tam chodzic pieknie!
Cara widzialem, i przed jeneralem
Nisko klanialem, i z paziem gadalem!"
Szlo kilku ludzi miedzy tym natlokiem,
Rozni od innych twarza i odzieniem,
Na przechodzacych ledwo rzuca okiem,
Ale na miasto patrza z zadumieniem.
Po fundamentach, po scianach, po szczytach,
Po tych zelazach i po tych granitach
Czepiaja oczy, jakby probowali,
Czy mocno kazda cegla osadzona;
I opuscili z rozpacza ramiona,
Jak gdyby myslac: czlowiek ich nie zwali!
Dumali - poszli - zostal z jedynastu
Pielgrzym sam jeden; zasmial sie zlosliwie,
Wzniosl reke, scisnal i uderzyl msciwie
W glaz, jakby grozil temu glazow miastu.
Potem na piersiach zalozyl ramiona
I stal dumajac, i w cesarskim dworze
Utkwil zrenice dwie jako dwa noze;
I byl podobny wtenczas do Samsona,
Gdy zdrada wziety i skuty wiezami
Pod Filistynow dumal kolumnami.
Na czolo jego nieruchome, dumne
Nagly cien opadl, jak calun na trumne,
Twarz blada strasznie zaczela sie mroczyc;
Rzeklbys, ze wieczor, co juz z niebios spadal,
Naprzod na jego oblicze osiadal
I stamtad dalej mial swoj cien roztoczyc.
Po prawej stronie juz pustej ulicy
Stal drugi czlowiek - nie byl to podrozny,
Zdal sie byc dawnym mieszkancem stolicy,
Bo rozdawaj ac miedzy lud jalmuzny,
Kazdego z biednych po imieniu wital,
Tamtych o zony, tych o dzieci pytal.
Odprawil wszystkich, wsparl sie na granicie
Brzeznych kanalow i wodzil oczyma
Po scianach gmachow i po dworca szczycie,
Lecz nie mial oczu owego pielgrzyma,
I wzrok wnet spuszczal, kiedy szedl z daleka
Biedny, zebrzacy zolnierz lub kaleka.
Wzniosl w niebo rece, stal i dumal dlugo -
W twarzy mial wyraz niebieskiej rozpaczy.
Patrzyl jak aniol, gdy z niebios posluga
Miedzy czyscowe dusze zstapic raczy
I widzi cale w meczarniach narody,
Czuje, co cierpia, maja cierpiec wieki -
I przewiduje, jak jest kres daleki
Tylu pokolen zbawienia - swobody.
Oparl sie placzac na kanalow brzegu,
Lzy gorzkie biegly i zginely w sniegu;
Lecz Bog je wszystkie zbierze i policzy,
Za kazda odda ocean slodyczy.
Pozno juz bylo, oni dwaj zostali,
Oba samotni, i chociaz odlegli,
Na koniec jeden drugiego postrzegli
I dlugo siebie nawzajem zwazali.
Pierwszy postapil czlowiek z prawej strony:
"Bracie, rzekl, widze, zes tu zostawiony
Sam jeden, smutny, cudzoziemiec moze;
Co ci potrzeba, rozkaz w imie Boze;
Chrzescijaninem jestem i Polakiem,
Witam cie Krzyza i Pogoni znakiem".
Pielgrzym, zbyt swymi myslami zajety,
Otrzasnal glowa i uciekl z wybrzeza;
Ale nazajutrz, gdy mysli swych mety
Z wolna rozjasnia i pamiec odswieza,
Nieraz zaluje owego natreta;
Jesli go spotka, pozna go, zatrzyma;
Choc rysow jego twarzy nie pamieta,
Lecz w glosie jego i w slowach cos bylo
Znanego uszom i duszy pielgrzyma -
Moze sie o nim pielgrzymowi snilo.
POMNIK PIOTRA WIELKIEGO
Z wieczora na dzdzu stali dwaj mlodzience
Pod jednym plaszczem, wziawszy sie za rece:
Jeden - ow pielgrzym, przybylec z zachodu,
Nieznana carskiej ofiara przemocy;
Drugi byl wieszczem ruskiego narodu,
Slawny piesniami na calej polnocy.
Znali sie z soba niedlugo, lecz wiele -
I od dni kilku juz sa przyjaciele.
Ich dusze wyzsze nad ziemne przeszkody,
Jako dwie Alpow spokrewnione skaly:
Choc je na wieki rozerwal nurt wody,
Ledwo szum slysza swej nieprzyjaciolki,
Chylac ku sobie podniebne wierzcholki.
Pielgrzym cos dumal nad Piotra kolosem,
A wieszcz rosyjski tak rzekl cichym glosem:
"Pierwszemu z carow, co te zrobil cuda,
Druga carowa pamietnik stawiala.
Juz car odlany w ksztalcie wielkoluda
Siadl na brazowym grzbiecie bucefala
I miejsca czekal, gdzie by wjechal konno.
Lecz Piotr na wlasnej ziemi stac nie moze,
W ojczyznie jemu nie dosyc przestronne,
Po grunt dla niego poslano za morze.
Poslano wyrwac z finlandzkich nadbrzezy
Wzgorek granitu; ten na Pani slowo
Plynie po morzu i po ladzie biezy,
I w miescie pada na wznak przed carowa.
Juz wzgorek gotow; leci car miedziany,
Car knutowladny w todze Rzymianina,
Wskakuje rumak na granitu sciany,
Staje na brzegu i w gore sie wspina.
Nie w tej postawie swieci w starym Rzymie
Kochanek ludow, ow Marek Aureli,
Ktory tym naprzod rozslawil swe imie,
Ze wygnal szpiegow i donosicieli;
A kiedy zdziercow domowych poskromil,
Gdy nad brzegami Renu i Paktolu
Hordy najezdzcow barbarzynskich zgromil,
Do spokojnego wraca Kapitolu.
Piekne, szlachetne, lagodne ma czolo,
Na czole blyszczy mysl o szczesciu panstwa;
Reke powaznie wzniosl, jak gdyby wkolo
Mial blogoslawic tlum swego poddanstwa,
A druga reke opuscil na wodze,
Rumaka swego zapedy ukraca.
Zgadniesz, ze mnogi lud tam stal na drodze
I krzyczal: "Cesarz, ojciec nasz powraca!"
Cesarz chcial z wolna jechac miedzy tlokiem,
Wszystkich ojcowskiem udarowac okiem.
Kon wzdyma grzywe, zarem z oczu swieci,
Lecz zna, ze wiezie najmilszego z gosci,
Ze wiezie ojca milijonom dzieci,
I sam hamuje ogien swej zywosci;
Dzieci przyjsc blisko, ojca widziec moga,
Kori rownym krokiem, rowna stapa droga.
Zgadniesz, ze dojdzie do niesmiertelnosci!
Car Piotr wypuscil rumakowi wodze,
Widac, ze lecial tratujac po drodze,
Od razu wskoczyl az na sam brzeg skaly.
Juz kon szalony wzniosl w gore kopyta,
Car go nie trzyma, kon wedzidlem zgrzyta,
Zgadniesz, ze spadnie i prysnie w kawaly.
Od wieku stoi, skacze, lecz nie spada,
Jako lecaca z granitow kaskada,
Gdy scieta mrozem nad przepascia zwisnie -
Lecz skoro slonce swobody zablysnie
I wiatr zachodni ogrzeje te panstwa,
I coz sie stanie z kaskada tyranstwa?"
PRZEGLAD WOJSKA
Jest plac ogromny: jedni zowia szczwalnia,
Tam car psy wtrawia, nim pusci na zwierza;
Drudzy plac zowia grzeczniej gotowalnia,
Tam car swe stroje probuje, przymierza,
Nim w rury, w piki, w dziala ustrojony,
Wyjdzie odbierac monarchow poklony. -
Kokietka idac na bal do palacu
Nie tyle trawi przed zwierciadlem czasow,
Nie robi tyle umizgow, grymasow,
Ile car co dzien na tym swoim placu.
Inni w tym placu widza saranczarnie,
Mowia, ze car tam hoduje nasiona
Chmury saranczy, ktora wypasiona
Wyleci kiedys i ziemie ogarnie.
Sa, co plac zowia toczydlem chirurga,
Bo tu car naprzod lancety szlifuje,
Nim wyciagnawszy reke z Petersburga,
Tnie tak, ze cala Europa poczuje;
Lecz nim wysledzi, jak gleboka rana,
Nim plastr obmysli od naglej krwi straty,
Juz car puls przetnie szacha i sultana
I krew wypusci spod serca Sarmaty.
Plac roznych imion, lecz w jezyku rzadow
Zowie sie placem wojskowych przegladow.
Dziesiata - ranek - juz przegladow pora,
Juz plac okraza ludu zgraja cicha,
Jako brzeg czarny bialego jeziora;
Kazdy sie tloczy, na srodek popycha.
Po placu, jako rybitwy nad woda,
Zwija sie kilku doricow i dragunow;
Ciekawsze glowy tylcem piki boda,
Na blizsze karki sypia grad bizunow.
Kto wylazl naprzod jak zaba z bagniska,
Ze lbem sie cofa i kark w tlumy wciska.
Slychac grzmot z dala, gluchy, jednostajny,
Jak kucie mlotow lub mlocenie cepow:
To beben, pulkow przewodnik zwyczajny,
Za nim szeregi ciagna sie wzdluz stepow,
Mnogie i rozne, lecz w jednym ubiorze,
Zielone, w sniegu czernia sie z daleka;
I plynie kazda kolumna jak rzeka,
I wszystkie w placu tona jak w jeziorze.
Tu mi daj, muzo, usta stu Homerow,
W kazde wsadz ze sto paryskich jezykow,
I daj mi piora wszystkich buchalterow,
Bym mogl wymienic owych pulkownikow,
I oficerow, i podoficerow,
I szeregowych zliczyc bohaterow.
Lecz bohatery tak podobne sobie,